8 maja 2014

Skłamałam

Powiedziałam, że mamy się dobrze? No, więc, nie mamy.....

Po tym, jak wreszcie powiedziałam, co mnie boli i dlaczego (i zrozumiałam, że adresatka niekoniecznie rozumie, dlaczego jej nie przyklaskuję bezkrytycznie....), po tym, jak pół dnia myślami stałam obok miesięcznej Maluszki i jej Mamy, czekając na wiadomość, że pierwsza z serii operacji minęła bez niespodzianek, wydzwoniło mnie moje własne dziecko:

- Mamo, bo ja prawie głos straciłam.

Czego nie omieszkałam usłyszeć...

Siedząc w pracy można, o dziwo, wiele załatwić.
Telefon do przychodni, rozmowa z lekarzem (tu znowu argument przeciwko tym, którzy zawsze muszą czekać i nigdy nie mogą się gdzieś zapisać.....), jasne, mamy przyjechać. 
Telefon do Szczęściarza i rozmowa z lekko przerażonym tatusiem (Ninka, może ty idź? Ja nigdy nie byłem u pediatry.). Nie, nie mogę, bo kończę pracę równo z pediatrą i nie uda mi się teleportować, skoro powrót do domu, łącznie z odbiorem Groszka od niani zajmuje mi circa godziny, a pediatra w tych okolicach właśnie przyjmuje....

Ok. Dziecię umówione, można pracować. 
Telefon od Szczęściarza. 

- Ninka, co to był za antybiotyk, który Młoda skończyła w sobotę?
- Takiataki. A co?
- Później, pa!

Później, to później. ok. 
Później dzwoni Szczęściarz. Z jakże optymistyczną wiadomością. 


Szkarlatyna. I antybiotyk. I tydzień uziemienia Młodej.

Czekam na rozwój. 
Szkarlatyny.
Ech.....

7 maja 2014

Poranek świrówki...

Co dzień i co dzień i co dzień.... 

- Młoda wstawaj!

Matka uznawszy, że budzenie ukończone, skoro siedmioletnie zwłoki otwierają oczy i podnoszą się na łóżku, zostawia komplet ubrań i pędzi budzić resztę, w tak zwanym międzyczasie planując, co dziś ciekawego włożyć Młodej do śniadaniówki, by jej znów nie smakowało i miała powód, by przynieść to z powrotem do domu.

5 minut później

- Młoda wstawaj! Bo się spóźnisz!

Zwłoki tym razem krzywią buzię, matka już widzi grochy na czubku rzęs.

- Co tam, córcia?
- Nic.... :(((
- Ok, ubieraj się, ja kończę pakować śniadaniówkę.

Matka pędzi do kuchni, po drodze przypominając sobie, że wczoraj usłyszała "mamooooooo, czemu nie dałaś mi nic do picia do szkoły?". Bo za długo wyciągała ją z łóżka. Proste.
Do kuchni przychodzą po kolei ubrani chłopcy, wabieni a to zapachem kawy, a to innymi płatkami z mlekiem, a Młodej niet....

- Młoda wstań wreszcie, bus nie będzie czekał!

I w tym momencie zwłoki siadają na łóżku i zaczynają płakać. Ale to tak, że nie wiem, czy nie chce iść do szkoły, czy coś ją boli, czy źli ludzie wymordowali jej całą rodzinę, czy po prostu, bo tak.....

- Młoda, co jest? Dlaczego płaczesz?
- Bo ja niewyspana jestem....

No tak, a te 348 razy, które wstawała wieczorem, bo "siku, pić, przytulić" i inne jeszcze ważniejsze powody.... to tylko mama i tata wołając, wyciągali ja z łóżka i nie pozwalali zasnąć.....
Się zastrzelę, bo jutro będzie to samo.... 
I pojutrze. 
A po pojutrze nie, bo to sobota będzie i do poniedziałku spokój..... 
A w poniedziałek.....

P.S. Bardzo proszę o modlitwę (tych, którzy się modlą) i o trzymanie kciuków (to już wszystkich) za pewną malutką dziewczynkę, którą czeka dziś poważna operacja.

4 maja 2014

O zaległościach z bocianami w tle.....

Kilka infekcji, zapalenie ucha i groźbę pozbycia się trzeciego migdała później....

No cóż.... Żyjemy i, o dziwo, mamy się chyba dobrze.

W tak zwanym międzyczasie zaliczone: urodziny Szczęściarza (a ja taka młoda żona przy nim :)))))), rocznica ślubu, dwie nowe, nowiusieńkie stałe jedynki, i.... jedenaście kilogramów mniej (a co! pochwalę się, że wytrwałam!)....

I ta rocznica coś mi przypomniała. 
A tak naprawdę, naprowadziła na myśl. Jakże życiową myśl. Mądrą i głęboką. A co!

Bo bociany przynoszą dzieci. 

Taaaa... Już widzę co niektóre uśmieszki... Ale tak jest. Naprawdę.... 


Tak więc ad rem. W prezencie ślubnym przyjaciele wysłali nas na kilka dni w głuszę. No, prawie. w każdym razie daleko, cicho, wietrznie (głowy nam prawie pourywało, ale sorry, taki klimat...) i bez auta. Przyjechali nas ratować stamtąd m.in. teściowie, którzy po drodze trafili na jakiś odpust (czy inną podobną imprezę) i zakupili tam bociany. 
Sztuk trzy, na gnieździe. Wyprodukowane masowo, nic na tyle urokliwego, by zasłużyły na miejsce w salonie, wylądowały na najwyższej półce w sypialni i tyle o nich pamiętałam.
 

Do czasu.
 Do czasu aż leżąc w sypialni i karmiąc najmłodszego oseska, trzecią naszą niespodziewankę wypatrzyłam ptaszory.
I pomyślałam, że tak, jak śmiałam się z ich mocy, tak może faktycznie cooś w nich jest?
A jeśli tak, TO JA MAM JUŻ DOŚĆ DZIECI I NIE CHCĘ ICH (bocianów, znaczy się) W DOMU WIĘCEJ (co by nie zapeszać)!!!

Poszedłszy po rozum do głowy stwierdziłam, że skoro coś w tym może być, nie mogę zmarnować potencjału i wyrzucić gniazda... 
Wraz ze Szczęściarzem "znaleźliśmy" w rodzinie kogoś, kto wręcz z lornetką w garści próbuje ściągnąć nad swe domostwo choć jednego bociana. Oddaliśmy gniazdo w dobre ręce (po naszej historii wyciągnięte szeroko).

Puenta?
Niecałe półtora roku później, w dopieszczonym pokoiku, w wytęsknionych rękach świeżo narodzonych rodziców, zamieszkała mała dziewczynka. 
Piękna, zdrowa i najbardziej kochana w świecie (oczywiście oprócz moich potworków, które czasem doprowadzają mnie do szału, a i tak nie zamieniłabym ich za nic w świecie).

I kto teraz powie, że dzieci nie przynoszą bociany?

Miłego dnia Wam życzę!!