Powiedziałam, że mamy się dobrze? No, więc, nie mamy.....
Po tym, jak wreszcie powiedziałam, co mnie boli i dlaczego (i zrozumiałam, że adresatka niekoniecznie rozumie, dlaczego jej nie przyklaskuję bezkrytycznie....), po tym, jak pół dnia myślami stałam obok miesięcznej Maluszki i jej Mamy, czekając na wiadomość, że pierwsza z serii operacji minęła bez niespodzianek, wydzwoniło mnie moje własne dziecko:
- Mamo, bo ja prawie głos straciłam.
Czego nie omieszkałam usłyszeć...
Siedząc w pracy można, o dziwo, wiele załatwić.
Telefon do przychodni, rozmowa z lekarzem (tu znowu argument przeciwko tym, którzy zawsze muszą czekać i nigdy nie mogą się gdzieś zapisać.....), jasne, mamy przyjechać.
Telefon do Szczęściarza i rozmowa z lekko przerażonym tatusiem (Ninka, może ty idź? Ja nigdy nie byłem u pediatry.). Nie, nie mogę, bo kończę pracę równo z pediatrą i nie uda mi się teleportować, skoro powrót do domu, łącznie z odbiorem Groszka od niani zajmuje mi circa godziny, a pediatra w tych okolicach właśnie przyjmuje....
Ok. Dziecię umówione, można pracować.
Telefon od Szczęściarza.
- Ninka, co to był za antybiotyk, który Młoda skończyła w sobotę?
- Takiataki. A co?
- Później, pa!
Później, to później. ok.
Później dzwoni Szczęściarz. Z jakże optymistyczną wiadomością.
Szkarlatyna. I antybiotyk. I tydzień uziemienia Młodej.
Czekam na rozwój.
Szkarlatyny.
Ech.....