Niedzielny poranek. Śpimy sobie smacznie pracując nad odleżynami na kolejnych boczkach, nie mówiąc już o powiększaniu rzeczonych...
Nagle słychać przeciągłe "mamoooooooooo". Nieprzytomnym wzrokiem szukam zegara, na którym, o zgrozo 5: 27!!!
Kopnęłam Szczęściarza (obrońcy praw męża niech się nie martwią, lekko go kopnęłam, żeby nie powiedzieć, musnęłam stopą, co prawda pedicure wypadałoby zrobić, ale nie o 5:27), co by przyniósł Młodszego do nas, może nasz poranny alarm jeszcze przyśnie (co prawda znam już nasze młodsze/średnie dziecko i wiem, że jeśli ktoś zasypia o 18 dnia poprzedniego, to nie pośpi za długo rankiem, ale dziś doprawdy przegiął)...
Chcąc- nie chcąc, przytargał ojciec nasze 16 kg porannego szczęścia i z nadzieją w zaspanych oczach położył go w środku. Po 5 minutach wiedzieliśmy już, że to był błąd...
- Mamo, śpisz?
- ....
- Mamo?
- ...
- Mamooooooo!!!
Po piątej próbie obudzenia słownego, dostałam kopniaka, a gdy i to nie pomogło, moje oko "zupełnie samo" się otworzyło... Nie wiem, dlaczego Szczęściarzowi zawsze się upiecze, ale mógł sobie pospać, a ja, biedny żuczek- "siku, kakao, kanapkę, z szyneczką koniecznie"...
Szczęścia dopełniła Młoda, która co prawda pospała jeszcze godzinę, ale przywitała mnie tekstem:
- Mamo, głowa mnie boli!
(pierwsza myśl "tylko nie przeziębienie, bo na zwolnienie w tym tygodniu nie mogę iść, a Szczęściarz wyjeżdża")
- Od katarku cię boli?
(od rana niepokojąco pociąga nosem, pewnie od tego...)
- Nie, mamo, od rana!!
Na szczęście ból był z tych, które leczy ciepłe kakao, więc już się nie martwię...
Nie ma to, jak, skoro świt, przed porannym pianiem koguta rozpocząć dzień :)